Drugoklasistka ~ Dancing spark ~ Klasa 2-3 ~ Klub astronomiczny i rysowników ~ pokój dwuosobowy
Dawno, dawno temu...
Zaraz, wcale nie tak dawno! Przecież poznaliśmy się rok temu. I rok temu straciłem dla niej głowę.
Wszyscy wołali na nią
Lulu, chyba że coś przeskrobała. Wówczas wymawiali jej imię w bardzo nieczuły sposób, czego nie znosiła. Ja tego nie robiłem. Starałem się, aby w końcu je polubiła. Uważała, iż pasuje bardziej do chłopca, niż do dziewczyny, a jej rodzice w ogóle nie przemyśleli tego, co piszą w rubryczce z imieniem dla noworodka. Na dodatek, nie miała tylko i wyłącznie
francuskich korzeni, lecz także
angielskie, co wydawało mi się połączeniem wprost idealnym. I moim zdaniem, państwo Ellsworth byli bardzo sympatycznymi ludźmi. Zaraz po dwudziestym ósmym grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku, czyli po narodzinach Lousie, zdecydowali że zamieszkają w Paryżu, rodzinnym mieście matki. Oh, co to była za kobieta! Z pewnością bez problemu by mnie uwiodła, gdyby nie fakt, że jej wówczas szesnastoletnia córka zrobiła to pierwsza. Teraz lat ma
siedemnaście i też zrobiłaby to bezbłędnie.
Kiedy spotkałem ją po raz pierwszy, potraktowała mnie tak, jak każdego innego człowieka. Nie było żadnych fajerwerków ani nic z tych rzeczy; wpadliśmy na siebie na jednej z imprez u naszego wspólnego znajomego. Pamiętam każdą - nawet najmniejszą - część jej ubioru, który miała wtedy na sobie i to, jak bardzo nieczule powitała moją osobę. Kiedy wyciągnąłem dłoń, chcąc się przywitać - zmierzyła mnie wzrokiem, aby po chwili odwrócić się na pięcie i zniknąć gdzieś w tłumie. Z tego co pamiętam, coś po prostu zepsuło jej humor. Jednak zdaje mi się, że to nie był prawdziwy powód, dla którego potraktowała mnie akurat w taki sposób. Z czasem zacząłem zauważać, iż kierowała się pierwszym wrażeniem. Nie witała mile kogoś, kto z początku wydawał jej się nudny i irytujący tak, jak prawdopodobnie było to w moim przypadku.
Podczas tej całej domówki, raz widziałem ją samą, siedzącą na parapecie z grobową miną, a raz śmiejącą się od ucha do ucha w całkiem sporej grupie ludzi. Nie była outsiderką. Nie była duszą towarzystwa. Szczerze? Ciężko mi opisać jej stosunek do ludzi. Często ignorowała nawet swoich najbliższych, milczała, znikała gdzieś na jakiś czas. Myślę, że to było coś w stylu odpoczynku. Odpoczynku od całej tej toksycznej masy, z którą się zadawała. A kiedy już odetchnęła wystarczająco, była jedną z najgłośniejszych osób w całym towarzystwie. Mimo tego, że rozpierała ją energia, nigdy nie mówiła za wiele, a jeśli już, to z sensem, podczas jakiejś dyskusji lub na temat czegoś, co uwielbiała. Niestety, nikt nie mógł za nią nadążyć.
W każdym razie, pewnie zastanawiacie się, jak zwróciła na mnie uwagę. Otóż nie zwróciła. Zrobiłem to ja. Po prostu spotkałem ją na ulicy. Poszarpała się z jakimś facetem, cholera, nawet nie wiem kto to był. Pamiętam, że próbowałem jej pomóc, za co oczywiście dostałem w zęby od kolesia dwa razy większego ode mnie. Louise była niemiłosiernie wściekła, bo przecież wtrąciłem się w nie swoje sprawy. Z czasem jednak zrozumiałem, że zwyczajnie martwił ją mój - niezbyt ciekawy - stan. Troszczyła się nawet o nieznajomych, co uważałem za wspaniałe. Ona sama, nigdy nie chciała pomocy i nigdy nie przyznała się, że jej potrzebuje. Wolała być niezależna; przerażała ją myśl o zaufaniu komukolwiek, dzięki temu nikt nie mógł jej zranić. Silna z niej dziewczyna, prawda? Nie, to tylko zwykła ściema. Im lepiej poznawałem tę małą rozrabiakę, tym bardziej widziałem, jak bardzo jest samotna, będąc tym samym całkiem otwartą osobą.
Wszyscy przychodzili do niej, prosząc o radę. Oczywiście dobra rada u Louise była rzadkością, lecz to swoją drogą. Cechowała ją niesamowita wyrozumiałość. Nie miało dla niej także znaczenia to, jak dana persona wygląda, skąd pochodzi czy chociażby ile ma lat. Zresztą, mało co ją obchodziło. Zależało jej głównie na tym, by nikt nie wyprowadzał jej z równowagi. Nie było to łatwe, choć możliwe. Będąc wściekłą, próbowała zachować zdrowy rozsądek i dodatkowo nie pakować się w kłopoty, jednak to wszystko i tak wychodziło na odwrót.
Od samej siebie, wymagała niezmiernie wiele. Uparcie dążyła do celu, a także starała się, by nikt na tym nie ucierpiał. Cieszył ją fakt, że jej osobiste błędy mogą dać dużo do myślenia. Mimo tego, ciągle wchodziła dwa razy do tej samej rzeki.
I wbrew powyższemu, nie pragnęła doskonałości. Zdawała sobie sprawę ze swojej nieidealnej postawy, którą często używała jako wymówkę, podczas gdy coś nie szło tak, jak ktoś sobie wymarzył. Zdarzało jej się zostawiać wszystko na ostatnią chwilę, lecz w każdą - nawet najmniejszą - pracę, wkładała wszystkie swoje siły, a także serce. Czyniło ją to o sto razy lepszą od tych, co nie przykładają się w ogóle, a ze swoich obowiązków wywiązują się na czas. Dlatego tak bardzo kochałem jej obrazy, które wiszą u mnie aż do dzisiaj.
Niezmiernie zależało jej na sprawianiu wrażenia kogoś, kto nie patrzy na życie przez różowe okulary, a twardo stąpa po ziemi. Tak naprawdę, miała w sobie coś z marzycielki. I wbrew temu, że była szczera, kłamała też jak z nut. Dlaczego? Nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie. Często robiła to dla zabawy, a czasem chcąc coś ukryć. Myślicie, że czemu nie zapytałem ją o tamtego kolesia? Bo nie powiedziałaby prawdy. I być może, cała ta więź między nami, też była zwykłą ściemą.
A nawet jeśli była, to nie żałuję. Nie żałuję jej oczu, nie żałuję jej ust, nie żałuję jej dłoni i że wykorzystywałem każdą chwilę, aby móc na nie spojrzeć.
Może uznacie mnie za dziwaka, ale nic bardziej mnie nie kręciło, niż jej twarz. Od nachalnych macanek, wolałem utonąć w jej gęstych, czarnych włosach, które najczęściej pozostawały w nieładzie. Często pod wpływem emocji ścinała je, przez co później pluła sobie w brodę. Kiedy jednak widziałem ją po raz ostatni, sięgały mniej więcej do połowy jej pleców. Rzadko kiedy przysłaniały czoło lub brwi; nie lubiła swojej prostej grzywki, więc robiła przedziałek.
Twarz miała kształt trójkąta, co idealnie kontrastowało z wydatnymi kośćmi policzkowymi i bladą cerą. Dzięki temu wyglądała, jakby nie jadła przez miesiąc i była po prostu trupem, choć jej duże, błękitne oczy mówiły zupełnie co innego. Za każdym razem, gdy w nie patrzyłem, zdawało mi się, że widzę w nich mnóstwo tańczących iskier. Wyglądały wówczas magicznie. Natomiast nos, był najbardziej uroczym nosem na całym świecie. Prosty, nie za duży i zadarty, a na dodatek, podczas panowania niskich temperatur, stawał się lekko czerwony, co wydawało mi się dosyć zabawne. Tak samo było i z jej pełnymi ustami, które po rozchyleniu, odsłaniały proste zęby, dzięki górnej wardze skierowanej ku górze. Posiadała urodę nie tyle co niespotykaną, lecz niesamowicie intrygującą.
No i co prawda, miała te swoje sto siedemdziesiąt pięć centymetry wzrostu, z czego większość to nogi, ale mimo tego, nie określiłbym jej jako kanon piękna. Chude ciało, ukazywało lekko wystające kości, jednak te obojczykowe, biodrowe, czy żebra – wcale nie wyglądały tak strasznie, jak mogłoby się wydawać. Anorektyczka z niej żadna. Musiała jednak pogodzić się z niewielkimi piersiami i pupą, które - w moim mniemaniu - były o wiele bardziej pociągające, niż te ogromne, uważane w dzisiejszych czasach za konieczność u każdej kobiety. Ale! Niezależnie od braku krągłości, posiadała także spore wcięcie w talii, które było czymś lepszym, niż jakieś tam więcej tłuszczu wyżej lub niżej.
Jej ciało nie było jednak bez skazy. Na kolanach, łokciach czy dłoniach, widniały liczne obtarcia, a czasem i rany. Niekoniecznie w wyniku bójek; nieraz przewróciła się, jadąc na desce albo przypaliła sobie skórę, przypadkiem upuszczając papierosa. Wszystkie te skaleczenia czy siniaki pojawiały się bez przerwy, aczkolwiek nie pozostawiając żadnych większych blizn.
Co do ubioru, nigdy nie spotkałem tak bardzo pomysłowej i kreatywnej osoby, która nawet ze zwykłej szmaty potrafiła zrobić coś ciekawego. Zresztą, było jej dobrze we wszystkim. Zdarzało się, że chodziła w wymiętym, za dużym swetrze czy spodniach, na których aż roiło się od kolorowych, zaschniętych plam z akrylowych farb. Natomiast następnego dnia, albo nawet po godzinie, pojawiała się w schludnej kiecce i butach na obcasie tak wysokim, że osobiście bym się zabił, próbując na nich chociażby stanąć. To było naprawdę godne podziwu, że raz wyglądała jak bezdomna, a raz jak gwiazda filmowa lub modelka.
Było też coś jeszcze. Na prawej nodze, tuż nad samą kostką, wytatuowany miała wielkimi literami napis „cat”, który jak wszyscy pewnie wiemy, oznacza kota w języku angielskim. Do tej pory nie wiem, co strzeliło jej do głowy, aby wytatuować sobie te, a nie inne słowo, jednak wciąż uśmiecham się na samą myśl o tym małym szczególe, który czynił Louise jeszcze bardziej popapraną.
Jej największą pasją było malarstwo, a zaraz po nim - literatura. O jednym, cholernym obrazie, na którym było tylko parę kolorów, potrafiła gadać godzinami. I godzinami się gapić. Na każdy z nich patrzyła niczym zahipnotyzowana. Sama także malowała. Nie, nie rysowała, nie sypała piaskiem ani niczym innym. Farby kochała najbardziej, nie znała nawet żadnego konkretnego powodu, dla którego wydawały jej się bardziej ekscytujące, niż ołówek czy kredki. Jej obrazy prawie nigdy nie przedstawiały ludzi, a raczej coś, co dostrzegali tylko nieliczni.
Jeśli zaś o książki chodzi, miała ich sporo, lecz jej zdaniem – ciągle za mało. Czytała nawet głupie ulotki czy składniki wypisane na papierku od batona, kiedy nie posiadała niczego innego pod ręką. Nie miała także swojego ulubionego gatunku literackiego, jednak kochała poezję oraz sama próbowała przelać słowa na papier, choć w tej kwestii poddawała się za szybko i twierdziła, iż nie ma talentu do pisania. A ja, starałem się do niczego jej nie zmuszać.
Rajcowała ją także astronomia; miała głowę do tych wszystkich planet, gwiazd czy innych galaktyk. Tak samo było i z filmami, dosłownie każdymi – nie pogardziła nawet zwykłą, amerykańską komedią dla nastolatków. W końcu była właśnie nastolatką, dlatego oprócz „staroci”, oglądała nawet kreskówki. Dużą rolę w jej życiu odgrywała również muzyka, którą nierzadko wykorzystywała jako pomoc w tworzeniu.
I osobiście uważała, że w żadnej rzeczy nie jest najlepsza i wszystko, co robi, robi w miarę okej. Nawet swoje obrazy traktowała jak przeciętne bazgroły, a ja w ogóle nie podzielałem jej zdania. Oprócz uzdolnień artystycznych, dobrze wychodziło jej śmiganie na deskorolce, a nawet lepiej, niż na rowerze! I mimo swojej drobnej budowy ciała, w pewnym stopniu umiała się obronić. Czasem i gryzła, kopała czy wrzeszczała – nieważne, jej metody były przede wszystkim skuteczne. Tak samo nieźle radziła sobie w grach karcianych czy chociażby w monopoly.
Nie była oczywiście idealna.
Nawet najprostsze matematyczne zadania traktowała jak karę. Gubiła się w obliczeniach oraz rysunkach. Nie wychodziło jej i tyle. Miała także problem z gotowaniem; jej umiejętności ograniczały się do zagotowania wodę na herbatę. Dlatego albo nie jadła nic, albo zaopatrywała się w ukochane słodkości, co nie wychodziło jej na dobre. Tym bardziej, że była dosyć chorowita, a omdlenia zdarzały się przynajmniej raz w miesiącu. Do tego dochodziły jeszcze papierosy, alkohol, a nawet i narkotyki. I nie chodziło tylko o trawkę, często sięgała po coś „mocniejszego”. Zapewniała mnie jednak, że nie jest uzależniona, a ja – chciałem w to wierzyć.
Nie wierzyłem też, gdy zapukała do moich drzwi po raz ostatni i oznajmiła, że wyjeżdża do tej cholernej Japonii. Chciałem, by po chwili jak zwykle uniosła kąciki swoich ust i powiedziała: „Uwierzyłbyś chyba we wszystko”. Ale tak się nie stało.
Zamartwiała się, że tam zginie. Słabo znała japoński, zresztą, problemów nie sprawiał jej tylko francuski i angielski.
I mimo wszystko, wspominam ją dobrze. Minęły niecałe dwa miesiące, odkąd wyjechała. I od dwóch miesięcy, pewnie miesza w głowie następnemu, naiwnemu chłopcu, jakim byłem i ja.
Ciekawostki» Uwielbia perfumy, szczególnie te drogie i męskie. Obecnie używa jaśminowych i nie wyobraża sobie dnia, w którym po nie nie sięgnie.
» Jak już wiadomo, język japoński sprawia jej pewne problemy, dlatego często wplata w zdania słówka z francuskiego czy angielskiego, co zazwyczaj brzmi dość komicznie.
» Nie jest bałaganiarą, lecz można dostrzec tubki z farbami lub książki, porozrzucane po jej pokoju.
» Jest strasznym zmarźluchem, mimo to uwielbia jesień oraz zimę. Najchętniej przeniosłaby się do Norwegii albo chociażby Anglii.
» Ma żal do rodziców za to, iż zmusili ją do przeprowadzki oraz, co gorsza, wysłali do szkoły z internatem.
» Od dwunastego roku życia jeździ na deskorolce i to właśnie ją traktuje jako środek transportu, lecz tylko podczas wiosny lub lata.
» Raz jest kompletnie spłukana, a raz nie ma co zrobić z owymi pieniędzmi. Wszystko zależy od ukochanych rodziców i ich humoru.
» Lubi podśpiewywać pod nosem coś, co akurat wpadnie jej w ucho. Od czasu do czas nachodzi ją także ochota na pogibanie się w tę i we w tę, mimo iż nie jest wybitną tancerką.
» W przyszłości planuje podróżować i przede wszystkim jak najszybciej opuścić Japonię, jak i w ogóle Azję. Wprawdzie docenia piękno tego miejsca, lecz w żadnym stopniu nie czuje się tu jak w domu.