...Nie wiem, dlaczego miałabym coś o nim mówić... ale w porządku, mogę odpowiedzieć na pytania...
Powiedz wszystko, co o nim wiesz.
Jego imię…? Oczywiście, że je znam. Tyle razy je słyszałam, że zaczęło mnie drażnić.
Zachariah Bram Ivers – teraz, gdy ktoś przedstawia się tym imieniem, krzywię się w duchu, cały czas starając się, by uprzejmy uśmiech nie spełzł mi z twarzy, jak żmija. Ale to jego wina. On mnie taką uczynił.
Gdy go poznałam, jego drugie imię bardzo mnie intrygowało. Bram, jak Stoker. Nie wiem dlaczego, ale miałam to niedojrzałe i naiwne przeświadczenie, że ktoś kto dzieli imię z autorem mojego ukochanego „Draculi” musi być wyjątkowym człowiekiem. W jakiś sposób lirycznym i z głębią tam w środku. Myliłam się, teraz to wiem, gdybym mogła, cofnęłabym czas i potrząsnęła młodą sobą, by nigdy nie patrzyła na tego mężczyznę… Wtedy byłam zauroczona tą aurą, którą być może tylko sobie wyobrażałam. Wszyscy zawsze mówili do niego „
Zach”, ale ja używałam pełnego imienia, bo brzmiało dla mnie bardziej dostojnie, bardziej majestatycznie, poetycko, bardziej pasowało do mężczyzny, którym chciałam, żeby był. Był starszy, zamknięty w sobie. Chciałam go.
Było między nami sześć lat różnicy. Urodził się w
1974 roku i jest chyba jedyną osobą, której daty urodzin nie umiem zapomnieć.
Szesnasty maja zawsze będzie mi się kojarzył z nim i jego chłodnym wzrokiem, zachrypniętym głosem o poranku, z tym zaskoczonym, może wręcz rozdrażnionym spojrzeniem, kiedy składałam mu życzenia. Nigdy nie pamiętał, kiedy ma urodziny. Teraz ma już
czterdzieści jeden lat, a ja zastanawiam się, czy zdaje sobie sprawę, że tyle życia już za nim. Ten człowiek zatrzymał się w czasie, a daty mają dla niego minimalne znaczenie. Kiedy pierwszy raz odwiedziłam jego mieszkanie, zimą ‘99, na ścianie wisiał kalendarz z roku 1990. Wtedy wydawało mi się to na swój sposób urocze.
Zawsze miał potężny umysł. Spodziewałam się, ponownie, że to będzie coś innego. Myślałam, że będzie pracował w jakiejś placówce naukowej, że wykorzysta swój potencjał, ale on jakby wcale o tym nie myślał. Został
nauczycielem fizyki. I to był pierwszy raz, kiedy się na nim zawiodłam, kiedy któraś z moich idealistycznych wizji na jego temat została zburzona. Powtarzałam mu, że stać go na więcej, ale czułam się, jakbym mówiła do ściany. Denerwował się, kiedy zaczynałam ten temat. Warczał i wychodził. Potem wziął jeszcze jakąś katedrę na uniwersytecie, ale już pod koniec naszego małżeństwa – nie umiałam się z tego cieszyć.
Wydaje mi się, że… mimo wszystko, nigdy nie wpuścił mnie do środka. Myślałam, że go rozgryzłam, że poznałam sekret i zbadałam tajniki tego umysłu, ale kiedy przypominam sobie te osiem lat związku, widzę, że… nigdy nie pozwolił mi podejść. Przed nim nigdy nie poznałam człowieka z tak wielkim zamiłowaniem wobec nauki. Sprawiał, że wiedza stawała się w moich oczach najbardziej pociągającą rzeczą na świecie. Czasem wyobrażałam sobie jego umysł jak wielką, cichą bibliotekę. Zakurzoną, ze skrzypiącą podłogą… Ale w rzeczywistości jest trochę inaczej. Jego umysł… to plątanina kolorowych kabli, które niekoniecznie pasują, czasem się rozrywają albo wypadają ze swoich gniazd. Jak zabałaganione biurko w jego gabinecie – było tam wszystko, ale on zawsze umiał znaleźć to, czego szukał. Ja nigdy.
Był milczący. I to milczenie… kiedy go poznałam, sprawiało, że wzdłuż mojego kręgosłupa prześlizgiwała się ostra, szczypiąca nić ekscytacji. Ale potem, za każdym razem, kiedy przez długie godziny nie mogłam wydusić z niego ani słowa, kiedy w ciszy wpatrywał się w swoje notatki, w ciszy jadł kolację, w ciszy przesuwał się po mieszkaniu, niczym cień, niczym dym z jego papierosów – doprowadzało mnie to do histerii. Tyle było spraw, o których chciałam z nim porozmawiać, a czułam się bezradna. Jakbym została zamknięta z maszyną, której nie umiałam włączyć.
Raz widziałam go mówiącego żywo, głośno i tak porywająco, że moje serce próbowało wypłynąć moimi ustami na podłogę przede mną i potoczyć się w jego stronę. Tylko raz. Poszłam wtedy na uniwersytet, gdzie prowadził zajęcia. Wykład był otwarty, więc weszłam do środka i usiadłam z tyłu, chciałam popatrzeć. A on mówił. Mówił i pisał po olbrzymiej tablicy wzory i równania, których nie umiałam zrozumieć. A jego głos miał tak wielką potęgę, wzbudzał we mnie potrzebę rozumienia. Dźwięczał echem po wielkiej auli, a oczy każdego ze studentów skupione były na jego sylwetce. Sprawiał, że fizyka stawała się fascynująca jak czary. Zahipnotyzował mnie jego ton, jego słowa, jego ruchy i mimika twarzy. Uśmiechał się, odpowiadając na pytania, a z każdą sekundą moja miłość do niego odżywała. Kiedy skończył, wstałam i zaczęłam klaskać. Wszyscy spojrzeli w moją stronę, on również. Był zły. Widziałam w jego oczach, że się zdenerwował, nawet jeśli nigdy o tym nie mówił.
Zastanawiam się, czy kiedykolwiek mnie kochał. Czy wziął mnie, bo uznał, że żona jest przydatna, czy wziął nie z litości, widząc, jak lgnę do jego chłodu. Myślę, że… po prostu nie chciał być sam. Nie kochał mnie, ale miał nadzieję, że czyjaś obecność pomoże mu pozbierać myśli. Pomylił się, wiem to, wypominał mi to, kiedy wściekły za moje pretensje, histerie i łzy, podnosił głos na krótką chwilę, by potem znów zamilknąć. Mówił, że się pomylił i myślę, ze właśnie o to chodziło. Potrzebował kogoś, by przy nim opanować swój prywatny chaos, ale ja tylko bardziej go rozbudzałam, zrobiłam z niego rozjuszone morze.
Nie sądzę, że nie lubi się troszczyć o innych. O mnie zawsze się troszczył. Nawet na koniec, kiedy jedyne słowa między nami padały, gdy byliśmy do tego zmuszeni. Zawsze podawał mi rękę przy wysiadaniu z auta, zawsze pytał, kiedy źle się czułam. Pamiętam ten dzień, kilka miesięcy po naszym ślubie, kiedy wybraliśmy się na wycieczkę, bardziej taki długi, powolny spacer. Chciałam wejść na szczyt wzgórza, a on spokojnie się zgodził i szedł kilka kroków za mną, milcząc i patrząc w niebo. Czasem czułam jego wzrok na swoich plecach i zatracałam się w fantazjach, które robiły z niego idealnego mężczyznę. Potknęłam się, kiedy byliśmy prawie na szczycie, nic mi się nie stało, ale bardzo bolała mnie kostka. Bez słowa wziął mnie na ręce i zaniósł na samą górę, tylko dlatego, że raz powiedziałam, jak bardzo chcę tam wejść i spojrzeć na widoki. Potem mnie zniósł, cały czas trzymając mocno przy sobie. Umiał być czuły, umiał być troskliwy, umiał się uśmiechać, myślę, że umiał i dalej umie kochać.
Tylko nie mnie. Pomylił się, raniąc tym nas oboje.
Nidy nie czuł się niekomfortowo wobec bliskości fizycznej. A bliskość psychiczna zdawała się nie istnieć w jego przypadku. Myślę, że gdyby ktoś kiedykolwiek przekroczył setkę barier i granic, które nieświadomie wokół siebie postawił, on sam mógłby nawet pragnąć tej bliskości. Dotyku, pieszczoty, pocałunku, którymi tak skąpo obdarzał mnie, wręcz szorstki w okazywaniu afektu. Całował krótko i chaotycznie, nie dając zaspokojenia. Kochał długo i męcząco, czasami wolno i zmysłowo, a czasami znów nierówno. Za każdym razem zostawiając we mnie uczucie, jakbym nawdychała się dymu. Duszące i przytłaczające. Nie odsunąłby mnie, gdybym domagała się bliskości, ale bałam się tego. Miałam wrażenie, że nie jestem osobą, wobec której chce się odsłaniać, nie jestem osobą, która ma prawo do jego miękkości. Mój strach i niezdecydowanie również zabijały to małżeństwo, akompaniując jego zamkniętej aurze, milczeniu i chaotycznym zmianom z szorstkości na niewyjaśnioną czułość. Nie umiałam nauczyć się wykorzystywać go i potrzebować. Nie nauczyłam się pokazywać mu, jak bardzo potrzebny jest. Więc zamykał się i odsuwał jeszcze bardziej, miotając po swoim oceanie burzliwych myśli i nauk…
Nie wystarczyłam, by skupić jego uwagę na sobie, w nieudolnych próbach niszcząc swoją wolę i jego spokój.
Był chaotyczny w każdym swoim ruchu. Kiedy robił sobie kawę, kiedy szukał czegoś, co zgubił, a uwierzcie mi, gubił różne rzeczy wciąż – notatki, klucze, zapalniczki, które potem znajdowałam, sprzątając, w przeróżnych miejscach. Zapominał, co miał zrobić, zapominał, jaki jest dzień, czasem jaki jest miesiąc. Był zorganizowany w swoim niezorganizowaniu, zawsze dając radę dopiąć wszystko na ostatni guzik na czas. Denerwowało mnie to. Jego brak stresu, jego „na wszystko mam czas”.
Łatwo go sprowokować, wbrew tego, co wydaje się na pierwszy rzut oka. Wystarczy wrzucić niewielki kamyk w rozszalałe fale, by spowodować tajfun. Nigdy nie wiedziałam, czego spodziewać się po jego gniewie. Chłodu i dystansu, czy gorącej wściekłości i zmarszczonego czoła. Nie wiedziałam, czego spodziewać się po jego radości. Uśmiechu i tych nagłych przypływów miękkiej czułości, czy szaleńczego entuzjazmu i energii, której nigdy nie ukierunkowywał w moją stronę…
Byłam zawieszona między byciem przy nim, a uciekaniem od niego, najdalej jak mogłam. Był niczym Morze Martwe. Nie dając mi zatonąć, ale też usilnie utrzymując mnie na powierzchni…
Nie mogłam zmusić się do odcięcia od niego. Miał ten magnetyzm w każdym swoim ruchu. W swoim spojrzeniu, w głosie, w twarzy… Obserwowałam go, nie umiejąc oderwać wzroku, starając się zrozumieć. Nauczyłam się go na pamięć. Myślę, że gdybym straciła teraz wzrok, dłońmi badając linię jego szczęki czy nosa, poznałabym go. Jego twarz zdawała się wyostrzać z biegiem lat. Kiedy go poznałam, jego oczy wydawały mi się jasno zielone, jak świeżo ścięta, młoda trawa albo tatarak. Ale kiedy przez osiem lat, usilnie wpatrywałam się w nie, wyczekując momentu, kiedy jego powieki się uniosą, a delikatne zmarszczki wokół oczu drgną, zauważyłam, że są ciemniejsze. Głębsze i bardziej bezdenne. Tak ciężko było mi znaleźć oparcie w oceanie chłodnego malachitu, który widziałam w jego tęczówkach, kiedy wzrok uważnie śledził tekst książki, czy prac jego uczniów.
Przyzwyczaiłam się do tego spojrzenia, spod zmarszczonych brwi i tworzących się wgłębień na jego czole. Chciałam je wygładzać, dotykając jasnej, nieco szorstkiej skóry. Był blady, szczególnie na twarzy i rękach, pozwalając mi śledzić wijące się pod jego skórą, niebieskawe naczynia krwionośne. Chciałam go dotykać bez skrępowania. Głaskać kciukiem szczękę, zarośniętą ostrą szczeciną zarostu. Ma taki mocny i wyraźny kontur, wyciągając jego twarz i czyniąc ją jeszcze szczuplejszą. Ma wysokie kości jarzmowe, przez co jego policzki nieco się zapadają. Uwielbiałam to w mężczyznach. Pociągłe, ostre rysy, które sprawiały, że jego aura zdawała się mieć wystające krawędzie, niczym szpikulce, które proszą o wygładzanie ich i wtulanie się między nie.
Pamiętam nieład włosów na jego głowie. Są ciemne, chociaż mam wrażenie, że na starość będą zupełnie białe, jak śnieg. Ale to mu będzie pasować. Umiem wyobrazić go sobie za dwadzieścia lat, równie potężnego i zamkniętego, równie ostrego w swoim wyglądzie, z warstwą szronu przykrywającą jego włosy i szczękę – niczym prawdziwy Dziadek Mróz.
Rzadko ich dotykałam. Kiedy mnie kochał albo kiedy znajdowałam w sobie odwagę na poszukanie jego bliskości. Przesypując jego czuprynę między palcami, czułam jak miękkie są i gęste, czułam wtedy, że mógłby być mój. Lubił, gdy był dłuższe, ale czasem pozwalał mi je ścinać. Chyba nie ma zaufania do fryzjerów, nie lubi obcych ludzi kręcących się przy nim z nożyczkami. Zawsze nosił je sięgające nieco za ucho i wydawało mi się, ze nie rozumie pojęcia przedziałek, bo pozwalał im układać się samodzielnie. Na lewo, na prawo…
Pamiętam jego ciało. Badałam je bardziej wzrokiem, niż dłońmi, bojąc się, że mnie odsunie. Byłam bierna, a on nie domagał się mojego dotyku, więc faktura jego skóry nie utkwiła mi w pamięci. Pamiętam, że jego dłonie zawsze były zimne. Kiedy zdarzało mi się chwycić tą mocną dłoń i zapleść palce wokół tych jego – szczupłych i kościstych, czułam ten chłód, którego nigdy nie umiałam się pozbyć. Ale to nie było nieprzyjemne uczucie. Kiedy dotykał mnie tymi zimnymi rękoma, czułam dreszcze spacerujące po moich plecach i gorące mrowienie w podbrzuszu.
Jest wysoki. Ta różnica między nami zawsze rysowała się tak wyraźnie, nawet jeśli nie uważam się za niską kobietę. On górował nade mną i nad wszystkimi wokół siebie, patrząc na nich z góry. Pobłażliwie, z dezorientacją, pogardliwie albo tak, jak na mnie – bez wyrazu. Ale to w nim lubiłam, kiedy całą sobą rzuciłam się w to uczucie, kiedy otoczyłam się aurą jego potęgi i mocy. Podziwiałam szerokie ramiona, mocny, doskonale wyrzeźbiony tors, marząc o schowaniu się w jego cieple, marząc o błądzeniu dłońmi po jego bokach i płaskim, umięśnionym brzuchu… Kiedy jeszcze nie byliśmy razem, godzinami wyobrażałam sobie, jak wygląda bez koszulki, jak wrażliwą ma skórę, jak doskonałe to musi być uczucie, dotknąć go…
Niezliczoną ilość razy, po tym, jak kończył się ze mną kochać, leżałam przy nim i oglądałam go w pełnej okazałości. Pożerałam wzrokiem ciało, które teoretycznie było moje, a ja czułam się, jakbym je komuś kradła. Głodnym spojrzeniem śledziłam wystające obojczyki i ciemne sutki, rysujące się wyraźnym konturem na jasnym torsie. Krążyłam wzrokiem po jego podbrzuszu i ciągnącej się po nim, w stronę pępka, jasnej ścieżce miłości. Nie umiałam patrzeć na jego męskość przez to uczucie, że nie był mój, tylko kradziony. Odwracałam wzrok, wiecznie spięta i zdenerwowana tym, jak mi się podobał, jak lubieżne fantazje we mnie wzbudzał, których nigdy nie umiałam wprowadzić w życie. Godzinami, kiedy spał, liczyłam jego pieprzyki, wybierając sobie te ulubione – dwa na szyi, po lewej stronie…
Czułam się jak cichy obserwator, zwalony z nóg czymś, co dostał w ręce. Do tego stopnia, że nie umiał się tym opiekować ani cieszyć. Bałam się jego siły, a jednocześnie lgnęłam do niej, przyciągnięta mocnym zapachem męskich, piżmowych perfum i jego skóry. Zapach papieru zaczął mi się z nim kojarzyć, zapach dymu papierosowego, zapach kurzu we wnętrzu jego auta… To wszystko ciągnęło się za nim, przeplatając z wibracjami zachrypniętego głosu i tworząc hipnotyzującą melodię, która tak bardzo mnie do niego uwiązała.
Chcesz coś jeszcze dodać...?
Sama nie wiem... mówienie o nim nie należy do przyjemności...
Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, jak niewiele o jego przeszłości wiedziałam. Nasz ślub był bardzo kameralny, cywilny. Marzyłam o ślubie kościelnym z całą rodziną i hucznym weselem, ale on wolał wziąć ślub tylko ze świadkami. Nie poznałam jego rodziny. Wiem tylko, że jego ojciec jest Brytyjczykiem i przyjechał z nim do Japonii z drugą żoną. Nie wiem, co się stało z jego matką. Nie wiem, czy jego ojciec żyje, jakie były jego relacje z macochą. Nie wiem, czy ma rodzeństwo. Żyjąc z nim, czułam, jakby odgrodził swoją przeszłość niewidzialnym kloszem, zamknął swoich bliskich, swoje wspomnienia w akwarium i co jakiś czas, w ciszy, kiedy miał pewność, że nie patrzę, dokarmiał uwagą i chwilą zadumy. Ale ja byłam zbyt słaba, a może i zbyt ślepa, żeby w porę dostrzec, że tak nie powinno wyglądać małżeństwo.
Byłam zbyt osaczona przez wszystko czym był i czym nie był. Przez wszystko, czym mnie zachwycał. Swoją wiedzą i zamiłowaniem do nauki. Jego kochanki –
Fizyka, Astronomia, Matematyka – stały się dla mnie naukami rodem z bajek, których nie byłam w stanie pojąć. Kochałam go w kuchni. Rzadko
gotował, a kiedy kończył, kuchnia wyglądała jak pole bitwy, ale był wtedy taki doskonały. Jednocześnie skupiony i jednocześnie tak pięknie chaotyczny w swoich ruchach i działaniach. Kochałam go za kierownicą, kiedy w milczeniu wpatrywał się w drogę przed sobą. Szczególnie nocami, kiedy skupiał się na pasmach świateł, rozjaśniających mu drogę. Uwielbiałam ten samochód. Kojarzył mi się z wieczorem, kiedy się poznaliśmy, gdy przemokniętą po deszczu wiózł mnie do domu. Nie znam się na autach, ale marki jego samochodu nauczyłam się na pamięć, chcąc mu zaimponować.
Dodge Charger z ’68. Dbał o niego z takim samym namaszczeniem, jak o płyty winylowe, które obracały się powoli pod igłą adaptera w jego mieszkaniu…
Było tak wiele niedoskonałości, które teraz widzę. Zdusił we mnie moje zamiłowanie do poezji, swoim brakiem zrozumienia, kiedy próbowałam czytać mu wiersze. Zdusił we mnie miłość do tańca, kiedy na każdą moją prośbę miał inną, chłodną odpowiedź albo prosty ruch dłoni, każący mi zapomnieć o takich aktywnościach. Robił bałagan wszędzie naokoło siebie. Zarówno w swoim własnym życiu, jak i w moim.
Nie poślubiłabym go jeszcze raz. Czy żałuję…? Tak. Żałuję z całego serca, że pokochałam tego człowieka. Żałuję, że chciałam rozwiązać tę zagadkę. Żałuję, że mi się nie udało, ale nie chcę do tego nigdy wracać. Nie chcę go już widzieć, bo czuję, że cała moja nowa odwaga runie, kiedy tylko na mnie spojrzy. Mam nadzieję, że ktoś inny osiągnie to, czego ja nie umiałam. To, w czym ja poległam już na samym początku. Czy w to wierzę?
Nie. Nie wierzę. SYTUACJĘ RODZINNĄ OPISUJESZ TU (nie płaczcie, nie jest to historia, tylko krótka notatka na temat tego, co w obecnej chwili dzieje się z rodziną postaci i jakim cudem znalazła się w Amanogawie czy też po prostu się tu urodziła)
▸ Uczniów prosimy o uwzględnienie w tym punkcie klubów oraz ewentualnych funkcji pełnionych w klasie (przewodniczący etc.)
▸ Studentów natomiast, co studiują oraz na którym roku są
▸ Można pisać o umiejętnościach, zainteresowaniach, słabych, mocnych stronach, o psie, kocie, rybkach i innych rzeczach, które uważacie za istotne (na przykład tatuaże, kolczyki, że pachniecie truskawkami, cokolwiek)
▸ <- To sobie kopiujcie, ilość punktów jest dowolna